Świadectwo Anny

Jestem Panu Bogu ogromnie wdzięczna za to, że przyciągnął mnie do Strumieni Życia i hojnie obdarował. Pewnego dnia spotkałam znajomą, trwał zator w komunikacji, więc ruszyłyśmy piechotą. Mówiła, że przeszła głębokie, uzdrawiające rekolekcje strumieniowe. A ja – że nadal bardzo boję się mamy i odrzucam mężczyzn.

Dlaczego?

Tego, który starał się wówczas o mnie, podejrzewałam, raniłam, a gdy wracał, wszystko zaczynało się od nowa. Tak było zawsze, choć kiedyś w dużo ostrzejszej formie – nieważne, że ci mężczyźni byli wartościowi, żyli blisko Boga. Obydwa moje problemy wciąż istniały, choć od wielu lat byłam w Odnowie w Duchu Świętym, przeszłam sporo rekolekcji, modlitw wstawienniczych, programy terapeutyczne.

Przez Strumienie Życia zobaczyłam wyraźniej, że ich przyczyną była relacja z matką oparta na potężnym lęku, wyniszczająca, prowadząca do zmrożenia serca, stłamszenia kobiecości, nienawiści do siebie; a jej rdzeniem – odrzucenie.

Mama odrzuciła mnie po poczęciu i po urodzeniu (chciała chłopca). Wspomnienia, jakie z nią mam, to krzyk, ból i lęk. Od piątego roku życia byłam przeciążona opieką nad młodszym rodzeństwem, pod groźbą kary, krytyki i wyśmiania. Mama przejęła męskie role i odcięła nas od taty – poszedł w pracę społeczną, był tam ceniony. Żyliśmy w przekonaniu, że mama jest dobra, a tata zły, nie wolno go kochać.

Nie miałam szans na otwarcie serca. Bardzo czekałam na dzień Pierwszej Komunii świętej – mama uderzyła mnie w twarz; śniła mi się po nocach szkoła muzyczna – musiałam z niej zrezygnować; chciałam studiować polonistykę – mama wymusiła na mnie klasę matematyczno-fizyczną. Potem przeżyłam próbę gwałtu, lekarz przekroczył moją nietykalność osobistą, mama nazwała mnie „szmatą” po powrocie z imprezy zorganizowanej przez tatę itd.

Jestem spętana z matką”

Wkrótce, mimo końskiego zdrowia, zachorowałam i wyjechałam do sanatorium, groziła mi poważna operacja. Tata pisał listy i odwiedzał, mama przyjechała wtedy, gdy Adam, mój sąsiad i ostoja, zorganizował wraz z rodzicami odwiedziny. Kiedy byłam w trzeciej klasie liceum, Adam przeprowadził się w inną część Polski. Obiecaliśmy sobie korespondencję, lecz skończyło się na pierwszej wiadomości. To bardzo bolało, miałam zbyt wiele dowodów jego wierności. Zmrażałam się coraz głębiej.

Po pierwszym roku studiów poszłam z pielgrzymką do Częstochowy, prosiłam Matkę Bożą o opiekę. Wiedziałam, że musi istnieć osobisty kontakt z Bogiem, ale nie umiałam znaleźć go w Kościele. Weszłam w medytację transcendentalną, potem były elementy buddyzmu, jogi i radiestezja. Pod koniec studiów dziewczyna ze wspólnoty Odnowy u dominikanów opowiedziała mi o doświadczeniu żywego Boga. Weszłam w tę wspólnotę. Wierzę, że Maryja, bardzo bliska dominikanom, przeprowadziła mnie z iluzji duchowości do Kościoła. Doświadczyłam osobistego spotkania z Jezusem, wzmacniałam się duchowo. Jednak psychologicznie byłam dziewczynką, drżącą przed mamą, nafaszerowaną lękami i nadodpowiedzialnością.

Kiedy miałam trzydzieści dwa lata, zrozumiałam, jak bardzo wykorzystywana jest moja troska o rodzinę. Pojechałam z Tatry, żeby to przemyśleć. Któregoś dnia zapomniałam zabrać w góry rękawiczki wspinaczkowe. Na orlej perci nastąpiło silne ochłodzenie. Grabiały mi ręce, z trudem chwytałam łańcuchy, o mało nie spadłam w przepaść. Pomyślałam: „Teraz moje życie zależy tylko ode mnie, tu nie ma mamy”. Zaczęłam rozumieć, że jestem spętana z matką! Nastąpiło dystansowanie od rodziny, długie, pełne szantażu emocjonalnego i walki mamy o odzyskanie władzy. Nie udźwignęłabym go bez kierownictwa duchowego, wspólnoty, częstej Eucharystii i adoracji.

Popłynęły strumienie życia

Pięć lat temu doszło do kontaktu z Adamem. Okazało się, że nie dochodziła do mnie jego korespondencja; że przyjechał, by osobiście porozmawiać, lecz mama odmówiła podania mojego adresu. Musiałam zejść na dno rozpaczy i wylać ból z głęboko schowanej rany, żeby Pan Bóg mógł w nią wlać łaskę.

Najpierw wypłakiwałam żal do mamy o to, że przeszła jak walec przez każdą dziedzinę mojego życia; później do taty – że mnie nie bronił; i do Boga – że do tego wszystkiego dopuścił, ostro buntowałam się przeciw cierpieniu. Wpadam w rozpacz, mówiłam: „Nie mam sił, żeby dalej żyć. Najlepiej byłoby wskoczyć do Wisły”. Po tygodniu łez zaczęłam walczyć, wyrzekałam się zła, w szczególności ducha rozpaczy i śmierci. Na jakiś czas odzyskałam pokój serca.

Po odcięciu od mamy samoczynnie znikło pięć chorób, ale lęk przed nią ciągle we mnie był, wywoływały go podobieństwa głosu, fryzury czy ubioru. I wtedy, dwa i pół roku temu, przyszłam na rekolekcje Strumieni Życia „Na Początku”. Tu zaakceptowałam do końca Krzyż Chrystusa. Miałam z tym poważny problem. Kręciłam się wokół tajemnicy istnienia zła, kontestowałam rolę cierpienia, na Drogę Krzyżową chodziłam z musu, co jakiś czas odżywał we mnie silny bunt przeciw Bogu. Pewne świadectwo wstrząsnęło mną: zobaczyłam, że moje życie nie jest najbardziej nieszczęśliwe pod słońcem, że Pan Bóg zdziałał przez traumę tej osoby niezwykłe dobro! Przez pewien czas myślałam, że mój bunt już się skończył, ale nie było tak do końca. Bóg zabrał go całkowicie przez kolejne, bardzo ważne dla mnie świadectwo. Przyjęłam wtedy swoje cierpienie i zaczęłam łączyć je z cierpieniem Pana.

Krzyż i Imię Jezus

Doświadczyłam też identyfikacji z tatą – kapitalne odczucie bycia córką własnego ojca, noszenia jego nazwiska, cech wyglądu i charakteru! Czułam, jakbym odtąd chodziła na obu nogach, w głębokiej równowadze i sile. Zostałam uwolniona od wewnętrznych, bardzo obciążających rozmów z mamą. Zrozumiałam, że jestem Zosią-samosią: przeciążam się, zamartwiam, za mało ufam Bogu. Kruszone były resztki marzycielstwa, mojego mechanizmu obronnego z dzieciństwa.

Przeszło rok temu, po kolejnym świadectwie, podjęłam terapię. Jednocześnie rozpoczęłam rekolekcje „Strumienie Życia – uzdrowienia relacji w Chrystusie”. Po zakończeniu przyszło uwolnienie z lęków przed mamą i wybaczenie jej sercem. Wkrótce wysoki poziom cholesterolu wrócił do normy i wycofały się guzy na tarczycy.

Od tej pory moje uzdrowienie wyraźnie przyspieszyło. Terapia trwa nadal. Doświadczam tego, że poddanie się Bogu naprawdę oznacza spokojne zamknięcie oczu duszy, odwrócenie myśli od niepokoju i udręki, a zamianę ich na modlitwę. Staram się codziennie medytować słowo Boże, oddaję na Krzyż Chrystusa zło, które Pan mi pokazuje, i proszę, by w zamian dał konkretne dobro. Wyrzekam się w Imię Jezusa zniewoleń, które u siebie widzę. Ustępują powoli blokady przed mężczyznami, ktoś stwierdził: „odzyskałaś dotyk”.

Piruety dla Najwyższego

Pan Bóg dotknął na modlitwie rany z dnia Pierwszej Komunii świętej. Gdy byłam już ubrana w białą sukienkę, pociągnęłam sobie loka, żeby sprawdzić, czy podskoczy. Podskoczył, ale zaliczyłam cios w policzek… Wróciły przeżycia: zaskoczenie, przerażenie tym, że nie mam prawa do własnych włosów, wielki żal do Pana Jezusa o to, że mnie opuścił, zawód, niedowierzanie w Jego Boskość. Zrozumiałam, że nie odeszłam z Kościoła tylko dzięki świadectwu taty; że tamto zdarzenie spowodowało dystans serca wobec Chrystusa i niemożność wejścia w Jego Mękę; że skutkowało poszukiwaniem duchowości poza Kościołem i sięganiem po uzdrowienie ciała (nawet w czasach Odnowy) metodami z tamtej dziedziny.

Stopniowo maleje przewaga rozumu nad sercem, doświadczam coraz większej bliskości z Panem i radości z tego. Kręcę przed Nim piruety, śpiewam w językach więcej i głośniej niż dotąd, bo uzdrawiane jest także gardło. A gdy przychodzi ból, wtulam się w Jezusa, serce w Serce, rana w Ranę, i czekam na ukojenie. Już nie zgłębiam swojego życia móżdżkiem, tylko dziękuję za nie, uwielbiam Boga w nim, i częściej się uśmiecham. Wierzę mocno, że na ranie mojego życia Pan zbuduje jakieś cacko, i jak to się już nie raz zdarzyło, bardzo mnie zaskoczy. Chwała Chrystusowi za Krzyż, za każde uzdrowienie!

Anna