Świadectwo Bożeny
Na sesji w Zembrzycach działo się bardzo wiele, niektórych rzeczy nawet nie mogę przetworzyć swoim umysłem. Było trudno. Było pięknie. Niektóre rzeczy mnie zaskoczyły. Niektóre uspokoiły. Niektórych się uczyłam. Pewnie też coś się zasiało i trzeba czekać. Trochę tego jest, ale wybiorę jeden, chyba istotny konkret.
Do Zembrzyc jechałam z pewnym niepokojem i nadzieją, chyba dlatego, że kilka lat temu właśnie tam pierwszy raz miałam styczność z rekolekcjami uzdrowieniowymi i właśnie tam pierwszy raz otworzyła mi się rana ojca i to w momencie, gdy byłam przekonana, że wszystko jest już naprawione i mnie to już nie dotyczy, a ja dopiero wtedy byłam tak naprawdę gotowa, aby rozpocząć proces uzdrowienia.
Tym razem POGODZIŁAM SIĘ Z BOGIEM OJCEM. Właściwie to nic nie zrobiłam w tym kierunku, to dokonało się samo. Ja tylko trwałam. Będąc tam nawet jeszcze nie miałam takiej świadomości. Zresztą emocji było tak dużo, że nie wiem, czy miałam jakąkolwiek świadomość. W dzień powrotu przez przypadek trafiłam na piosenkę „Uwierz Miłości”. Wszystkie słowa były dla mnie, zwłaszcza, że ktoś powiedział mi w czasie modlitwy słowa: „Znam Cię po imieniu, miłuję ciebie”, a wcześniej, w czasie programu: „Bóg za tobą tęskni”. To była pierwsza niespodzianka. Złożony kawałek puzzli. Druga to Msza Święta. Akurat była Uroczystość Trójcy Świętej i wtedy zauważyłam ten owoc. To była między innymi akceptacja i radość, choć na zewnątrz niewidoczna, taka radość wewnętrzna – przyjaciółka pokoju, a pokój był otulony ciszą, a cisza miłością. Trudno te uczucia rozdzielić, po prostu wszystko było harmonią, w której nic więcej nie trzeba. Jednak nie odczucia są tu najważniejsze, ale fakt, że zdałam sobie wtedy sprawę, że z zadowoleniem akceptuję słowa Dzieci Boże i utożsamiam je ze sobą i że mówiąc Ojcze Nasz, znowu wiem, do kogo je kieruję, do Boga, o którego w ostatnim czasie toczyła się walka. Co więcej – do Boga Ojca. Myślę, że mnie do tego pojednania przygotowywał lub sam o nie walczył. W długi weekend majowy, a więc niedługo przed wyjazdem na sesję, trafił w moje ręce krzyż, właśnie z Trójcą Świętą, Eucharystią i Maryją oraz obrączka z modlitwą Ojcze Nasz. To był taki prezent z nieba, od Niego, a zarazem narzędzie do pracy nad tą relacją, tak to przynajmniej odebrałam. Wszystko na jednym krzyżu, żeby łatwiej mi było to przyjąć.
A jaki był wcześniejszy bieg tej historii? Mój Bóg z dzieciństwa był dobry. Może i wyglądał jak dziadek, może i czasem słyszałam, że mnie pokara, ale był dobry bo zawsze był, słuchał i pomagał. Nie dostrzegałam tylko wtedy jego poczucia humoru, ale to pewnie dlatego, że raczej nie wiedziałam, co to znaczy beztrosko się śmiać. Gdy przyszła „moda” (nie potrafię znaleźć odpowiedniego słowa) na Boga Ojca zupełnie nie mogłam sobie poradzić z uznaniem tych słów za synonimy. Zamiast mostu powstawał mur. W pewnym momencie nie wiedziałam już ani kim jest, ani gdzie jest Bóg. Zniknął. A przecież był. Trudno było z nim nawet o tym porozmawiać, bo jak mówić do kogoś, kogo nie ma. To było zmaganie. O naturę Stwórcy. O przekonania. O fundament. O bycie. Całkiem niedawno. On na szczęście to przewidział i wcześniej przedstawił mi Jezusa.
Na Strumieniach dane mi też było zobaczyć prawdopodobnie prawdziwy powód wyrzeczenia się Boga. Stara historia (lub fragment procesu). Wyrzekłam się Boga. Nie przestałam wierzyć w Jego istnienie, po prostu powiedziałam Mu, że już Go nie chce w swoim życiu bo teraz mam innego Boga. Wyraz Bóg pisałam z małej litery, aby zrobić Mu na złość. Pościągałam krzyże. Chciałam przekonać samą siebie, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Na szczęście ON SIĘ MNIE NIE WYRZEKŁ. Byłam pewna, że motywem są wschodnie sztuki i religie, ale to nie była prawda. Powód zaistniał wcześniej i było nim wielkie rozczarowanie. Gdy pierwszy raz usłyszałam jak ksiądz na kazaniu mówi, że Bóg jest jak ojciec to poczułam się, jakby mi ktoś przebił serce. Zdrada. Oszustwo. Byłam w szoku. Zrobiłam awanturę i pytałam Go: Jak możesz?! (…).
Teraz zaś jest ich równocześnie troje: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Odrębność, jedność i równość. I na razie zgoda między nami, choć różnie to jeszcze być może. Szybko się okazuje, że znowu trzeba powalczyć.
Wiele wątków pominęłam, ale dużo by pisać. Dodam jeszcze tylko, że w tym pojednaniu z Bogiem Ojcem pomogły mi, głoszone w czasie sesji, nauczania o Kościele – jakby to było Jego odbicie. Nie odbierały nadziei, ale budowały, pomimo, że nikt nie ukrywał ogromu słabości i ran. W taki Kościół wierzę, mówiący: wstań, przemienię twoją słabość w miłość, ale boję się, gdy to słabość chce przemienić Kościół. I Boga. Wtedy tracę grunt pod nogami, jedyny pewny fundament.
Stanowczy, lecz łagodny. Wymagający, lecz wyrozumiały. Uczący, ale nieoceniający. Kochający i przebaczający, ale stawiający granice. Dar, nie egoizm. Krzyż, nie wygoda. Jezus, nie sława. BÓL i MIŁOŚĆ.. Zawsze wybór. Bywa trudno, ale warto.
Miałam wątpliwość, czy podpisać się imieniem. Nie ze względu na siebie, mi już łatwiej go używać, coś się zmieniło – może zaistniałam, może mniej się wstydzę, a może mniej się wstydzę, że istnieję. Na pewno je usłyszałam. W czasie pisania tego świadectwa, dowiedziałam się, że moje imię wybrał i nadał mi mój ojciec, ten ziemski oczywiście. To chyba taka kropka nad „i”, dlatego mimo wszystko jeszcze z pewną dozą niepewności, ale też i przede wszystkim z radością i wdzięcznością, podpiszę się.
Bożena